Cios w PRL-owską mordę
Motto:
What do you know? You weren’t there
It wasn’t all Duran-Duran-Duran-Duran
You want the truth, well this is it:
I hate the 80s cause the 80s were shit
(Co ty tam wiesz? Nie było cię
Zaucha nie był wokalistą Papa Dance
Chcesz prawdę znać, więc mówię ci:
Lata osiemdziesiąte to był wielki syf)
The Vaselines I hate the 80s (2010), spolszczył D. Dudziński, czerwiec 2012
Jacek Fedorowicz w jednym ze swoich “podziemnych” felietonów z połowy lat 80. oburzał się na panującą wówczas nostalgię za tragicznymi latami 50., czasem represji stalinowskich: choćbym nie wiem jak tęsknił za przebrzmiałą młodością, to nigdy nie zatęsknię za latami 50., tak jak mój dziadek nigdy nie zatęsknił za Syberią. Minęły trzy dekady i dziś zbiorowa pamięć osładza sobie te właśnie lata 80., czasy stanu wojennego, w których Fedorowicz tak sarkał na ten oszukańczy mechanizm kolorowania wspomnień. To niby było niedawno, ale czas ten już tonie w otchłani (nie)pamięci i zbija się w niewielką kulkę gęstej (anty)materii; „spłaszcza” się (to też sformułowanie Fedorowicza). Nawet Joanna Bator, od której mielibyśmy prawo oczekiwać naukowej ścisłości, w niedawnej Piaskowej Górze popełniła kilka anachronizmów tak niewybaczalnych jak umieszczenie Limahla przed stanem wojennym. Na szczęście portret tego czasu namalowała w swej powieści używając barw już zupełnie prawdziwych, ciężkoszarych i mdłoróżowych. Ach, nie zna tego kto nie przeżył, ale czy pamiętacie te przaśne koszmary, którymi oficjalna popkultura nas karmiła? Wszystkie te Sekscesy, Jarmarki, Skautów piwnych, Studio Lato, Premiery i bisy, Panoramę śląską czy choćby modę na aerobik? Ja, rocznik 1970, pamiętam aż za dobrze i gloryfikowanie tej dekady mierzi mnie tak samo, jak tamten fifties revival mierził Fedorowicza.
No, ale naród nasz przecie jak lawa, i skoro na powierzchni było mdło i nudno, to podziemie aż buzowało ogniem wewnętrznym. Wrocław był miastem, gdzie ludzie naprawdę się napierdalali z policją – opowiadał kiedyś Paweł Jarodzki, dziś profesor na tamtejszej ASP, a wówczas twórca wywrotowej grupy artystycznej Luxus, wspominając jeszcze rzucone z okna kowadło, które przebiło dach milicyjnej nyski. Ta walka toczyła się rzecz jasna nie tylko na ulicy: Kaman, lider zespołów Miki Mausoleum i Big Bit, jeden z najlepszych autorów w historii polskiego rocka, nie miał szans przebić się do oficjalnego obiegu ze swoimi otwarcie antyreżimowymi tekstami. Nieco więcej szczęścia miał nieco od niego młodszy Lech Janerka – współzałożony przez niego Klaus Mitffoch trafił psim swędem na moment jakiegoś uśpienia cenzorskiej czujności i zdążył w 1984 roku nagrać jedną genialną płytę. No dobra, to znamy. (A jeśli NIE znamy, to robimy teraz przerwę w lekturze, lecimy do najbliższego supermarketu i wygrzebujemy z dna kosza „5,99” płytę w nierzucającej się w oczy szarej okładce.)
Nagrany trzy lata później (sierpień i wrzesień ’87 – równo ćwierć wieku temu!) Mordoplan był już dziełem właściwie innego zespołu, bez Janerki i po innych perturbacjach personalnych, stąd nieco zmieniona nazwa – Klaus mit Foch. W odróżnieniu od w miarę uniwersalnych egzystencjalnych refleksji wypełniających poprzednią płytę, ten album to bardzo konkretna i zdecydowana reakcja na owo powszechne skundlenie lat 80. I trudno o lepszy moment na reedycję tej wspaniałej, a zapomnianej płyty niż czasy dzisiejsze, w których mydlany smak czekoladopodobnego badziewia z tamtych lat stał się najsłodszą magdalenką.
Moje uszy śpią, nasze głowy śnią, moje oczy drwią, udaję Araba – czyż piosenka Obłudni idole nie jest (między innymi oczywiście) kpiną z Zauchy, zacnego przecież wokalisty, który wtedy właśnie zaliczał największy dół w swojej karierze podrygując na opolskiej scenie jako Czarny Ali-Baba? O piosence Ostatnie wakacje wszystko mówi jej podtytuł: Salmonello nie kocham cię (Primadonną minionego sezonu była bez wątpienia salmonella – to zapamiętany przeze mnie cytat z gazety z tamtych lat). Na plaży tłuste baby w róż bieliźnie podglądać, zlizać loda z trotuaru, z gołym tyłkiem się przelecieć – tak, drodzy Państwo, macie tu jak na dłoni ówczesną obyczajowość wakacyjną a la „Lato z radiem”. A skoro o radiu mowa, to tytuł piosenki Radio Tirana nie mógł wtedy przejść przez biurko cenzora i sympatyczny utwór zwie się Słuchaj mnie! Albo nie, a do jego refrenu wprosił się w stosownym momencie mięciutki pik zagłuszający (acz nie w stu procentach…) nazwę bratniej stolicy.
Pierwsza strona płyty, ta wędrówka po popkulturze dekady czarnej jak okulary Jaruzelskiego, to tylko przygrywka do opowieści ze strony b, społeczno-politycznych rozważań o PRL-u. Ułożonych w logicznej kolejności utworów Ze wsi do miast, Alkohole i Słony właściwie nie trzeba już streszczać inteligentnemu Czytelnikowi naszego ulubionego miesięcznika (może poza tym ostatnim: słony smak ma praca/łez słony smak). Przedostatnia piosenka Chciałbym się rozpędzić to powrót do teraźniejszości – i niezawoalowane już nawoływanie do emigracji, która niedługo później stała się udziałem większości członków Klausa. Puentą płyty jest bardzo praktycznie nazwana piosenka Na koniec – na jej odśpiewanie zabrakło już słów, bo wbrew temu, co dziś słyszymy głównie z prawej strony opinii publicznej, nie było wówczas nadziei, że komuna upadnie jeszcze za naszego życia.
A co dopiero, że raptem za dwa lata, razem z Balcerowiczem nastanie Mordoplan, co daje w dupę biednym! Nie wspomniałem jeszcze o wbijającym w ziemię utworze tytułowym. Nnno nieeee wiem, czy najlepszym pomysłem było umieszczenie go na samym początku płyty, bo cokolwiek się po nim zagra, zabrzmi blado. Jest to kompozycja oparta na mocnym, industrialnym rytmie, pozbawiona refrenu czy wiodącego motywu, co nie znaczy, że pozbawiona melodii. Jednostajna gra sekcji zderza się z wymyślnymi figurami dwóch gitar, nieco zadłużonych u ówczesnego wcielenia King Crimson. Utwór przerywa na chwilę chóralnie powtarzane zaklęcie Mordoplan, Mordoplan… i znów dostajemy po głowie od ośmiorękiej rytmicznej maszyny. A może to nie my dostajemy – przecież Mordoplan to cios prosto w peerelowską mordę. Estetyka i utworu tytułowego, i całej płyty, moc, precyzja, ciężar i fantazja tej muzyki to próba zachowania godności i prostego kręgosłupa w chwili, kiedy ton polskiej muzyce alternatywnej zaczęły nadawać bezkręgowce typu Sztywny Pal Azji. Głosem (w sensie dosłownym) pokolenia byli wokaliści mamroczący pod nosem, zakatarzeni, sepleniący czy zawodzący jak cmentarny portier – z litości nie podam przykładowych nazwisk, bo znamy je wszyscy, a w dodatku niektórzy już nie żyją. Odpowiedzią Klausa na ten stan rzeczy był ich znak rozpoznawczy: mocne, zespołowe śpiewanie. Z Janerką czy bez niego, cztery męskie głosy brzmiały jak jakiś Chór Czejanda na amfetaminie. Dodam jeszcze tylko, że spośród dziesięciu utworów wyróżnia się przeszywający Słony – kompozycja prostsza niż pozostałe, oparta na genialnie zwięzłym riffie, przy której nie najlepszy akurat tekst odbiera się jak czystą poezję.
Płyta oryginalnie ukazała się – co było wówczas normą – okrągły rok po jej nagraniu, jesienią 1988. Winylowe wydanie, które cały czas można niedrogo kupić z drugiej ręki, stanowiło istne kuriozum edytorskie nawet w tym cyrku, jakim była PRL-owska fonografia. Jakość tłoczenia czarnych krążków była wtedy loterią i w niej Mordoplanowi akurat się poszczęściło, bo tamto brzmienie jest nawet dzisiaj, no, do przyjęcia. Natomiast żeby nie było za dobrze, to owe w miarę przyzwoicie wytłoczone płyty zapakowano w okładki wydrukowane rozwodnionymi farbami na papierze gazetowym, co nie przydarzyło się nigdy nikomu innemu. Jak wspomina dziś basista zespołu, człowiek o dziwnie znajomym nazwisku Jacek Fedorowicz (ale oczywiście nie tamten), muzycy nie poznali własnej płyty, kiedy odbierali z Polskich Nagrań swoje egzemplarze. Reklamacje nie miały jednak sensu – takie to były czasy. Dziś natomiast wydawnictwo Rita Baum w osobie niestrudzonego Pawła Piotrowicza naprawdę stanęło na wysokości zadania: w miarę ograniczonych możliwości przywrócono okładce część kolorów, a do skrupulatnego remasteringu nagrań udało się wydobyć z archiwów Polskich Nagrań taśmę-matkę. I jeżeli coś tu może razić dzisiejsze ucho, to „modern całkiem” brzmienie najnowocześniejszego wtedy w Polsce studia CCS.
A przesłanie wolności na czasy dzisiejsze? Oczywiście, że jest – płyta została wydana bez żadnego numeru katalogowego. Nie wiem jak Państwa, ale mnie to cieszy niezmiernie. A w dodatku, jak wieść niesie, w przygotowaniu jest inna długo wyczekiwana reedycja: Piosenki Lecha Janerki. Powiedzmy, że jest dobrze.
Dariusz DUDZIŃSKI
Klaus mit Foch Mordoplan Rita Baum 2012 (Polskie Nagrania 1988)